Moja Historia ::

DODANO: 22.07.2017 - 6 lata temu
Polubiono: 1x

Zwykła wycieczka

Tradycyjnie już, jak każdej jesieni wybrałam się do lasu na grzyby. Czy gdybym wtedy wiedziała, że ta wycieczka przyniesie ze sobą tyle bólu, cierpień i niepewności, to poszłabym tam? Poszłabym... Jednakże mając taką wiedzę jaką mam teraz. Wróciłam z lasu z całym koszem grzybów i niestety z dwoma kleszczami. W trakcie kąpieli postanowiłam pozbyć się tych nieproszonych osobników. Zdezynfekowałam miejsca, gdzie się już wygodnie usadowiły, chwyciłam pensetę i trach! Jeden wyrwany. Z drugim tak łatwo nie poszło, ale po jakimś czasie i on został pokonany. Czy aby na pewno? Dzisiaj już wiem, że nie. Przegrałam z nim nie tylko bitwę, ale i całą wojnę. Gdybym wtedy wiedziała, co należy robić po takim zabiegu. Te gdybym pojawia się u mnie już od lat, bezustannie. Skąd ja, młoda wówczas dziewczyna mogłam wiedzieć i słyszeć o jakiejś tam boreliozie? Czy ktoś w ogóle mi powiedział, że wystarczyło przyjąć tylko antybiotyk, by się przed tym uchronić? Nie. Toteż cieszyłam się, że pozbyłam się kleszczy i tyle. Dzisiaj każdemu, kto mówi mi, że miał kleszcza powtarzam: idź do lekarza i niech Ci przepisze  DoxycyclinumLekarze niechętnie przepisują antybiotyki. Po części się z nimi zgadzam, bo nasze społeczeństwo mając lekki katarek, biegnie natychmiast do lekarza po antybiotyk, który przecież powinien być podawany tylko w wyjątkowych przypadkach. Jednakże ugryzienie przez kleszcza jest sytuacją wyjątkową. I choćby nie wiem jak lekarz się upierał, że antybiotyku nie przepisze, walcz o to. Borelioza jest podstępna i potrafi zniszczyć w Tobie bardzo wiele. Jutro ciąg dalszy mojej historii.

Coś się dzieje...

Miałam wtedy 17 lat i pstro w głowie, jak większość nastolatków. Choroba? Prócz zwykłego przeziębienia, nigdy nic mi nie dolegało. Można by powiedzieć, iż byłam zdrowa jak koń. Do czasu... Po jakichś dwóch miesiącach od pamiętnego grzybobrania i tym samym "kleszczobrania" zaczęłam chudnąć. Nigdy nie byłam dziewczyną o rubensowskich kształtach, ale trzymałam zdrową wagę. W tamtym okresie schudłam jakieś 10 kg. Wyglądałam niemalże jak anorektyczka. Mieszkałam wówczas w internacie i wychowawczyni widząc, że coś się dzieje wysłała mnie do lekarza. Po wysłuchaniu moich dolegliwości typu: osłabienie, senność i zawroty głowy, lekarz przepisał mi zestaw witamin i dał skierowanie na podstawowe badania krwi. Nie powiedziałam tylko jednego, sama nie wiem dlaczego było to dla mnie wówczas wstydliwe: miałam ogromnie powiększone węzły chłonne w pachwinach, nie kłamiąc wielkości kurzego jajka. Długo nie musiałam czekać na reakcję lekarza, bo już po dwóch dniach dyrektor szkoły przyszedł na jedną z lekcji i poprosił mnie do gabinetu. Okazało się, że dzwoniono za mną z przychodni, iż natychmiast muszę wstawić się u lekarza. Pamiętam, że niewiele wówczas się tym przejęłam. W tamtym okresie chciałam bawić się i używać życia, jak to nastolatka. U lekarza dowiedziałam się, iż mam bardzo złe wyniki krwi. OB powyżej 200 i nieprawidłowy rozmaz. Dostałam skierowanie do szpitala, by pogłębić diagnostykę. Rodzice byli załamani. Wtedy też po raz pierwszy pokazałam swoje węzły chłonne. Mama rozpłakała się jak dziecko, a ja nie wiedziałam dlaczego. Wkrótce jednak wszystko miało się wyjaśnić, skąd u mojej mamy taka reakcja. Trafiłam na oddział interny, a zaraz potem na chirurgię, by można było pobrać mój węzeł chłonny do badania histopatologicznego. Wciąż nie czułam lęku, ot panikują wszyscy i tyle - tak właśnie wtedy myślałam. Koszmar nadchodził. Zapraszam jutro na ciąg dalszy.

Fatalna pomyłka

Po powrocie ze szpitala z poszytą pachwiną, skąd pobrano mój węzeł chłonny w domu umierałam z nudów. Oczywiście o pojechaniu do szkoły i do internatu nie było mowy. W domu panowała zresztą grobowa atmosfera i pewnego dnia mając już dość załzawionych oczu mamy, spytałam: - Co się dzieje? Wtedy dowiedziałam się, iż podejrzewają u mnie chorobę Hodgkina lub inaczej mówiąc ziarnicę złośliwą. Dlaczego? Otóż wiedziałam, że moja babcia miała kiedyś jakiś tam nowotwór, ale nie wiedziałam, że to akurat była ta choroba. Do tego na nią również zmarło 7 letnie dziecko mojej kuzynki. Czy przeraziłam się wtedy? Raczej nie. Wydaje mi się, że byłam wtedy w takim jakimś dziwnym szoku, który zablokował we mnie poczucie strachu. Po trzech tygodniach zostaliśmy wezwani do szpitala po odbiór wyniku histopatologicznego. Niestety podejrzenia sprawdziły się, bo w badaniu stwierdzono obecność nieprawidłowych komórek. Pocieszające było to, iż ponoć był to nowotwór o mniejszym stopniu złośliwości. Natychmiast skierowano mnie na oddział onkologii. Nie muszę mówić, jaka rozpacz ogarnęła moich najbliższych. A ja? A ja dalej nie czułam zupełnie nic! W szpitalu ponownie przeprowadzono badania i jeden z profesorów stwierdził, iż prócz tego wyniku, nic nie wskazuje na to, bym była chora akurat na tę chorobę. Mój węzeł ponownie trafił do badania, a ja oczekiwałam w domu na kolejny wynik. Po dwóch tygodniach poinformowano nas, że jest już nowy wynik. Na miejscu odczytaliśmy kolejny świstek papieru: Przewlekłe i nieswoiste zapalenie węzła chłonnego i jego torebki. Nie miałam raka, ale co dalej? Trafiłam ponownie do lekarza ogólnego, który przepisał mi garść antybiotyków i tyle. Żadnych kolejnych badań. Wróciłam do szkoły, a choroba wciąż zżerała mnie od środka. Wkrótce kolejny wpis. Zapraszam. 

Minęło parę latek

Samopoczucie przez te parę lat bywało różne, ale żyłam intensywnie i nie przejmowałam się zbytnio moimi małymi dolegliwościami. Wydoroślałam, urodziłam dziecko i ponoć przeszłam depresję poporodową, jak to się nowocześnie określa słynny "baby blues". Czy i wtedy coś przeoczono? Nie wiem, mógł to być równie dobrze zwykły zbieg okoliczności, że zaczęła siadać mi psychika, a może już wtedy to coś, żarło moje zwoje nerwowe? Nie wiem. Po dziewięciu latach od urodzenia pierwszego syna, urodziłam kolejnego. Tym razem już bez "baby bluesa". Jednakże tuż po porodzie koszmar powrócił: tym razem powitałam węzły szyjne. Natychmiast skierowano mnie do Centrum Onkologii. I co? Oczywiście wycinamy i badamy. Niby prosty zabieg, wyciąć węzeł szyjny i po bólu. Ja jednak jestem jedyna w swoim rodzaju. Po zabiegu nie wybudziłam się w mojej sali, tylko gdzie? Na OIOM - e! Ledwo, co otworzyłam oczy i mnie rozintubowano, a już słyszę: Dlaczego przed zabiegiem w trakcie wywiadu nie powiedziała Pani, że choruje na padaczkę? Ja?! Na padaczkę?! Ludzie! Jaka znowu padaczka? Tak. To był mój pierwszy atak padaczki i omal nie zakończył się zgonem. Cóż miałam powiedzieć? Że ja nigdy nie miałam epilepsji? Że nie wiem nagle jak i skąd? Nikt, by mi raczej nie uwierzył. Przemilczałam to zatem, wciąż oszołomiona samym zabiegiem, jak i też kolejną nowinką medyczną w moim życiu. Po 3 tygodniach miałam wynik: przewlekłe zapalenie węzła chłonnego i jego torebki. Ulga, ale co to za ulga skoro nie wiadomo dlaczego znów te węzły i do tego jeszcze padaczka? Duet niezły... Jutro kolejny wpis i historia leci dalej.